tumitak, Książki

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • animecen.pev.pl
  • Podobne

     

    tumitak, Książki

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    ROZDZIAŁ I

                 Dopiero w ciągu ostatnich kilku lat archeologia poczyniła postępy, które pozwoliły na wstępne oceny zdumiewających osiągnięć nauki naszych przodków przed Wielką Inwazją. Szczególnie obfitym źródłem wiedzy na temat ich życia były ruiny Londynu i Nowego Jorku. Wiadomo już, że nasi przodkowie posiedli tajemnicę latania oraz znajomość chemii i elektryczności przewyższającą naszą; istnieją nawet pewne dowody, że prześcignęli nas w medycynie i pewnych sztukach pięknych. Biorąc ich cywilizację jako całość, można mieć niejakie wątpliwości, czy doścignęliśmy ich w wiedzy ogólnej.

           Do czasu Inwazji odkrywali tajemnice przyrody, jak się zdaje, stale, w regularnym postępie geometrycznym, i mamy uzasadnione powody, by sądzić, że to właśnie mieszkańcy Ziemi pierwsi rozwiązali problem lotów międzyplanetarnych. Powieści pisane przez autorów zajmujących się tym okresem świadczą o zainteresowaniu, jakie dzisiejszy człowiek przejawia wobec tak zwanego Złotego Wieku.

           Niniejsza opowieść nie dotyczy wszakże ani dni Inwazji, ani życia w Złotym Wieku przed nią. Mówi ona o owej pół mitycznej, pół historycznej postaci, Tumitaku z Loru, pierwszym człowieku, jak głosi legenda, który zbuntował się przeciwko dzikim szylkom. Choć brak jeszcze wielu faktów, niedawne badania lochów i korytarzy rzuciły wiele światła na dotąd niejasne fragmenty życia tego bohatera. Pewne już jest, że żył on i walczył naprawdę, lecz bez wątpienia nie dokonał tych cudów, które przypisuje mu legenda.

           Wiadomo na przykład, że życie jego nie trwało dwieście pięćdziesiąt lat, jak mu to przypisują; że mitem jest jego nadludzka siła i niewrażliwość na promienie szylków. Równie wątpliwa jest opowieść o zniszczeniu przez niego sześciu miast.

           Jednak wiedza o jego życiu pogłębia się w miarę, jak tracimy zaufanie do legend. Nadszedł czas, gdy możemy pojąć, niestety jeszcze mgliście, ale za to z bardziej racjonalnego punktu widzenia, prawdą o jego czynach. Tak więc celem niniejszej opowieści jest próba zracjonalizowania i właściwego umieszczenia w tle historycznym wczesnej młodości wielkiego bohatera, który w imieniu ludzkości targnął się pierwszy na bestie wenusjańskie, trzymające całą Ziemię w niewoli...

                

           Długi, posępny korytarz ciągnął się, jak okiem sięgnąć. Wysoki na piętnaście stóp i równie szeroki, prowadził prosto, bez końca, a jego brunatne, szkliste ściany cechowała niezmienna jednostajność. Wzdłuż środkowej linii stropu ukazywały się co jakiś czas duże lampy, płaskie płyty zimnego, białego światła, które płonęło od wieków, nie wymagając żadnych zabiegów. W takich samych odstępach w ścianach bocznych widniały głęboko wycięte otwory drzwiowe, zawieszone szorstką tkaniną workową; na progach znać było ślady stóp pozostawione tam przez minione pokolenia. Monotonii tego widoku nie mąciło nic - poza kilkoma miejscami, gdzie korytarz krzyżował się z innym korytarzem, równie nieciekawym.

           Korytarz wcale nie był pusty. Tu i tam na całej długości pojawiały się pojedyncze postacie mężczyzn, w większości o niebieskich oczach i rudych włosach. Odziani byli w niewyszukane zgrzebne szaty, ściągnięte w talii szerokimi pasami o wielu kieszeniach i olbrzymich klamrach. Znajdowało się tam również kilka kobiet, które różniły się od mężczyzn długością włosów i szat. Wszyscy poruszali się jakby ukradkiem - choć bowiem minęło wiele lat od czasu, gdy ostatnio widziano Strach, nawyki setek pokoleń niełatwo odrzucić. Tak więc korytarz, ludzie, ich odzienie, a nawet zwyczaje tworzyły posępną monotonię.

           Gdzieś z głębi, spod korytarza, dochodził miarowy stukot i warkot jakiejś gigantycznej machiny; rozlegał się nieprzerwanie towarzysząc życiu tych ludzi, tak że już nikt nie zwracał nań uwagi. A mimo to ów stukot przytłaczał ich, przenikał ich umysły i swoim miarowym rytmem oddziaływał na wszystko, co robili.

           Zdawało się, że jedna część pomieszczenia jest bardziej uczęszczana niż inne. Światła płonęły tu jaśniej, tkaniny okrywające drzwi były czystsze i nowsze; kręciło się tu także więcej ludzi. Wchodzili i wychodzili ukradkiem z drzwi, niczym pomykające króliki.

           Z boku w drzwiach ukazały się postacie chłopca i dziewczyny w wieku około czternastu lat. Jak na dzieci byli wyjątkowo wysokiego wzrostu, choć ich niedojrzałość wydawała się oczywista. Oni również, jak i starsi, mieli niebieskie oczy, a ich cerę znamionował odwieczny brak światła słonecznego i nieustanne działanie promieni świateł korytarzy. W ich zachowaniu była jakaś śmiałość i żwawość sprawiająca, ze wielu mieszkańców korytarzy na ich widok marszczyło brwi z dezaprobatą. Najwyraźniej starsi uważali, że młode pokolenie zmierza szybko do samounicestwienia. Nie było wątpliwości, że prędzej czy później ta śmiałość i hałaśliwość sprowadzi Strach z Powierzchni.

           Lecz młodzi, doskonale obojętni wobec tak wyraźnej dezaprobaty, kontynuowali swój marsz. Skręcili z głównego korytarza w inny, słabiej oświetlony, a przeszedłszy nim prawie milę, skręcili w jeszcze inny. Przejście, w którym się teraz znaleźli, było wąskie i wyraźnie pięło się w górę. Nie było tu zupełnie nikogo, a gruba warstwa kurzu, pokrywająca korytarz, oraz opłakany stan świateł dowodziły, że dawno już nikt tu nie mieszkał. Liczne otwory drzwiowe pozbawione były zasłon, które skrywały wnętrza zamieszkałych pomieszczeń w większych korytarzach. Zamiast tego w wielu drzwiach wisiały kotary pajęczyn pokrytych pyłem. W miarę jak młodzi posuwali się dalej, dziewczyna przybliżała się do chłopca, ale poza tym nie zdradzała innych oznak bojaźni. Po pewnym czasie przejście stało się jeszcze bardziej strome i wreszcie kończyło się ślepą ścianą. Młodzi usiedli na rumowisku pokrywającym dno korytarza i po chwili zaczęli rozmawiać ściszonym głosem.

           - Wiele lat musiało upłynąć od czasu, gdy mieszkali tu ludzie - rzekła cicho dziewczyna. - Może znajdziemy coś bardziej cennego, co pozostawili opuszczający ten korytarz.

           - Myślę, że Tumitak łudzi się tylko mówiąc nam o możliwości znalezienia skarbów w tych przejściach - odrzekł chłopiec. - Bez wątpienia byli tu już inni przed nami.

           - Tumitak powinien już tu być - powiedziała po chwili dziewczyna. - Czy myślisz, że przyjdzie? - Daremnie starała się przebić wzrokiem ciemność panującą w dole korytarza.

           - Oczywiście, że przyjdzie, Tepro. Czy Tumitak kiedykolwiek nie dotrzymał słowa, kiedy się umawiał?

           - Ale przyjść tu samotnie! - zaprotestowała Tepra - Umarłabym ze strachu, Nikadurze, gdyby ciebie tu nie było.

           - Nie ma właściwie żadnego niebezpieczeństwa - odrzekł. - Ludzie z Jakry nie mogliby tu dojść nie przechodząc przez główny korytarz. A wiele lat już minęło od czasu, gdy kraina Lor widziała szylka.

           - Dziadek Konak raz widział szylka - przypomniała mu Tepra.

           - Tak, ale nie tu, w Lorze. Widział go w Jakrze wiele lat temu, gdy walczył z Jakrariami jako młody wojownik. Przypomnij sobie, że Lorianie odnieśli zwycięstwo i wygnali Jakran z ich miasta do korytarzy dalej położonych. I nagle wybuchł ogień i panika i pojawiła się banda szylków. Dziadek Konak widział tylko jednego i ten jeden o mało go nie schwycił, ledwie dziadek uniknął. - Nikadur uśmiechnął się. - Jest to piękna opowieść, ale na poparcie jej prawdziwości mamy tylko słowo dziadka Konaka.

           - Ależ Nikadurze... - zaczęła dziewczyna. Przerwał jej szelest dochodzący z pokrytych pajęczyną odrzwi. W mgnieniu oka dwoje młodych zerwało się na równe nogi. Popędzili zdjęci strachem w dół korytarza nie oglądając się za siebie, zupełnie nieświadomi pojawienia się trzeciej osoby, młodzieńca, który wyszedł z drzwi i oparty teraz o ścianę z ironicznym uśmiechem na twarzy obserwował ich ucieczkę.

           Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ów młodzieniec niczym się nie różni od innych mieszkańców korytarzy. Te same rude włosy i biała, przezroczysta skóra, ta sama prosta szata i ogromny pas. Lecz uważne oko dostrzegłoby w szerokim, śmiałym czole, wąskim, zakrzywionym nosie i bystrych oczach znamiona owej wielkości, która pewnego dnia miała stać się jego udziałem.

           Młody człowiek obserwował przez chwilę ucieczkę przyjaciół, lecz zaraz cicho zagwizdał. Tepra natychmiast się zatrzymała i odwróciła, a widząc postać przybysza zawołała na Nikadura. Chłopiec przystanął również i oboje, mocno zawstydzeni, zawrócili.

           - Przestraszyłeś nas, Tumitaku - powiedziała dziewczyna z wyrzutem w głosie. - Co takiego robiłeś w tamtym pomieszczeniu? Nie bałeś się tam wejść samotnie?

           - Nie ma tam nic, czego miałbym się bać - odrzekł dumnie Tumitak. - Często penetrowałem te korytarze i mieszkania i nie spotkałem tu jeszcze żadnej żywej istoty, poza pająkami i nietoperzami. Szukałem zapomnianych rzeczy - mówił dalej i nagle zabłysły mu oczy. - I popatrzcie! Znalazłem książkę! - Sięgnąwszy za pazuchę wyciągnął zdobycz i dumnie zaprezentował ją towarzyszom.

           - To stara książka - powiedział. - Widzicie?

           Z pewnością była to stara książka. Okładki już nie miała, brakowało większości kart, a pozostałe, cienkie arkusze metalu, z których księga się składała, zaczynały utleniać się na brzegach. Bez wątpienia książka ta leżała zapomniana przez wieki.

           Nikadur i Tepra przyglądali się jej z nabożną czcią, taką samą, jaką odczuwa każdy niepiśmienny wobec tajemnicy magicznych czarnych znaczków służących do wyrażania myśli. Tumitak jednak umiał czytać. Był synem Tumloka, jednego z mistrzów żywności, którzy strzegli tajemnicy przygotowywania syntetycznego pożywienia, stanowiącego podstawę diety mieszkańców korytarzy. Owi mistrzowie żywności, podobnie jak lekarze, mistrzowie oświetlenia i energii przechowali wiele tajemnic wiedzy przodków. Najważniejszą z nich była bardzo przydatna umiejętność czytania, a ponieważ Tumitak miał pójść w ślady ojca, Tumlok wcześnie wyuczył go tej cudownej sztuki.

           Gdy więc młodzi potrzymali księgę w rękach, przyjrzeli się jej dokładnie, w zadumie, zaczęli błagać Tumitaka, by im ją przeczytał. Nieraz już słuchali z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia, jak czytał im z tych cennych ksiąg znajdujących się w posiadaniu mistrzów żywności; nigdy też nie pominęli okazji, by śledzić czarodziejski proces przemiany dziwacznych znaczków na metalowych arkuszach w dźwięki i zdania.

           Tumitak odpowiedział uśmiechem na ich natarczywość, a następnie, sam w skrytości ducha ciekaw jak oni, co zawiera dawno zapomniana księga, gestem nakazał im usiąść na ziemi i otwarłszy książkę zaczął czytać:

           - “Manuskrypt Dawona Starrosa spisany w Pitmouth dwudziestego drugiego dnia Miesiąca Słońca, w 161 roku od dnia Inwazji, lub też według starego porządku - w roku 3218 n.e."

           Tumitak przerwał.

           - To rzeczywiście stara ksiąga - szepnął z przejęciem Nikadur, a Tumitak skinął głową.

           - Prawie dwa tysiące lat! - odrzekł. - Ciekawe, co to znaczy: rok 3218 n.e.

           Zastanawiał się nad tym przez chwilę, a następnie podjął czytanie.

           - “Teraz jestem już stary, lecz komuś, kto tak jak ja pamięta dni, gdy mężowie mieli jeszcze odwagę walczyć, gorzki jest widok upadku naszego rodzaju.

           Wśród mężów dzisiejszej doby utwierdza się beznadziejny przesąd, że człowiek nie jest w stanie pokonać szylków, a co więcej, że nie wolno mu podejmować z nimi walki. Chcąc sprzeciwić się temu przesądowi autor słów niniejszych spisał historię podboju Ziemi w nadziei, że kiedyś w przyszłości nadejdzie człowiek, który znajdzie dość odwagi, by stawić czoło tym, którzy opanowali ludzkość. W nadziei, że ów człowiek się pojawi, spisano tę historię, aby poznał stworzenia, z którymi ma walczyć.

           Uczeni, którzy opowiadają o dniach przed Inwazją, mówią nam, że kiedyś człowiek niewiele różnił się od zwierzęcia. Przez tysiące lat stopniowo wspinał się ku cywilizacji, ucząc się sztuki życia, aż wziął we władanie cały świat.

           Poznał tajemnicę produkcji żywności z elementarnych składników, nauczył się naśladować życiodajne światło słońca; jego wielkie statki powietrzne śmigały w atmosferze równie swobodnie, jak statki wodne śmigały po morzu. Cudowne promienie dezintegratora unicestwiały góry otwierając drogę kanałom, którymi płynęła z oceanu woda zamieniając pustynie w najżyźniejsze obszary. Od bieguna do bieguna rosły potężne miasta i od bieguna do bieguna władza człowieka była niepodważalna.

           Od tysięcy lat ludzie toczyli ze sobą spory, a ziemie pustoszyły wielkie wojny, aż w końcu cywilizacja osiągnęła stadium, w którym wszystkie wojny wygasły. Na Ziemi nastała wielka era pokoju; człowiek opanował zarówno morze jak i ląd, i począł spoglądać ku innym światom obiegającym Słońce, zastanawiając się, czy i tych światów nie mógłby zdobyć.

           Wiele minęło wieków, nim dość się nauczył, by podjąć poprzez otchłanie Kosmosu. Trzeba było znaleźć sposób unikania niezliczonych meteorów wypełniających przestworza między planetami. Trzeba było znaleźć sposób izolowania statku przed śmiercionośnymi promieniami kosmicznymi. Wydawało się, że gdy pokonano jedną trudność, na jej miejscu wyrastała inna. Ale po kolei porozwiązywano wszystkie problemy piętrzące się przed lotami międzyplanetarnymi, i w końcu naszedł dzień, gdy potężny pojazd długości setek stóp czekał gotów do skoku w Kosmos, gotów badać inne światy".

           Tumitak znowu przerwał czytanie.

           - To musi być cudowna tajemnica - powiedział. - Wydaje mi się, że czytam jakieś słowa, lecz nie rozumiem ich znaczenia. Ktoś wybiera się na jakąś wyprawę, i to wszystko, co mogę pojąć. Czy mam czytać dalej?

           - Tak, tak! - zakrzyknęli oboje razem, podjął więc lekturę: “Wyprawa wyruszyła pod dowództwem człowieka nazwiskiem Henryk Sudivan; tylko on jeden powrócił do świata ludzi, by opowiedzieć o strasznych przygodach, jakie przeżyli na Wenus, planecie, ku której podążyli.

           Podróż na Wenus zakończyła się powodzeniem i upłynęła w spokoju. Mijał tydzień za tygodniem, podczas gdy owa Gwiazda Wieczorna, jak nazywali ją ludzie, stawała się coraz jaśniejsza i większa. Statek spisywał się bez zarzutu i choć podróż trwała długo jak dla tych, którzy przywykli przemierzać oceany w ciągu jednej nocy, czas im się nie dłużył. Nadszedł dzień, gdy przelecieli wreszcie nad nizinami i szerokimi dolinami Wenus, pod gęstą zasłoną z chmur, która wiecznie skrywa powierzchnię planety przed Słońcem; dziwili się wówczas wielkim miastom i innym śladom cywilizacji widocznym na całej powierzchni Wenus.

           Zawisnąwszy na jakiś czas nad jednym z wielkich miast, Ziemianie następnie wylądowali, powitani przez dziwne inteligentne istoty, które władały planetą, te same, które dziś znamy pod nazwą szylków. Szylki uznały ich za półbogów i oddały im cześć, lecz Sudivan i jego towarzysze, wierni synowie najszlachetniejszych rodów ziemskich, nie poniżyli się do tego, by hołd taki przyjąć. Kiedy wyuczyli się języka szylków, szczerze przyznali się, kim są i skąd pochodzą.

           Zdumienie szylków nie miało granic. Były znacznie bardziej niż ludzie zaawansowane w technice; ich znajomość elektryczności i chemii była równa ziemskiej, lecz o astronomii i naukach jej pokrewnych nie miały pojęcia, uwięzione pod wieczną kopułą chmur, która skrywała przed nimi widok Kosmosu. Nie śniły nigdy, że mogą istnieć inne światy poza tym, który znały. Z największą trudnością przybysze zdołali im wytłumaczyć, że opowieść Sudivana jest prawdziwa.

           Gdy jednak udało się przekonać szylków, ich postawa zmieniła się całkowicie. Nie były już uniżone ani przyjazne. Podejrzewały, że ludzie przybyli po to, aby je podbić, i postanowiły pokonać ich tą samą bronią. Wyższe uczucia ludzkie były im niedostępne i dlatego nie potrafiły wyobrazić sobie przyjacielskiej wizyty obcych przybyszów z innego świata.

           Ziemianie znaleźli się wkrótce zamknięci w wielkiej metalowej wieży, o wiele mil od swego pojazdu kosmicznego. W chwili nieuwagi jeden z towarzyszy Sudivana zdradził, że pojazd ten jest jak dotąd jedynym tego rodzaju statkiem, i szylki postanowiły wykorzystać ten fakt, by od razu rozpocząć podbój Ziemi.

           Natychmiast wzięły w posiadanie statek Ziemian i ogarnięte tą jednością celów tak charakterystyczną dla szylków - a której tak brakuje ludziom - od razu rozpoczęły budowę pokaźnej liczby podobnych maszyn. Na całej planecie huczały wielkie fabryki i kiedy Ziemia oczekiwała trumfalnego powrotu swych badaczy, dzień jej zagłady coraz hardziej się zbliżał.

           Lecz Sudivan i inni zamknięci w wieży Ziemianie nie poddawali się rozpaczy. Raz po raz próbowali ucieczki i nie ma wątpliwości, że szylki wybiłyby ich co do jednego, gdyby nie łudziły się nadzieją, że wyciągną z ludzi jeszcze jakieś informacje. I otóż ten jeden raz szylki były w błędzie: należało zabić wszystkich Ziemian, bez wyjątku, na tydzień bowiem przed terminem odlotu wielkiej floty szylków Sudivanowi i kilkunastu jego towarzyszom udało się uciec.

           Ryzykując życiem skierowali się ku miejscu, gdzie znajdował się ich pojazd kosmiczny. Można sobie wyobrazić niebezpieczeństwa tej wędrówki choćby przez uświadomienie sobie, że na Wenus, to jest po jej zamieszkałej stronie, trwa wieczny dzień. Nie było nocy, która mogłaby ich ukryć. W końcu jednak dotarli do statku strzeżonego ledwie przez parę nie uzbrojonych szylków. Walka, która rozgorzała, winna przejść do historii ludzkości, aby dostarczać jej natchnienia na przyszłość. Z bitwy nie wyszedł żywy ani jeden szylk, a spośród ludzi pozostało zaledwie siedmiu, którzy mieli stanowić załogę statku w powrotnej podróży na Ziemię.

           Przez wiele tygodni potężny pojazd w kształcie pocisku mknął przez olbrzymią pustkę Kosmosu, aż w końcu wylądował na Ziemi. Przy życiu pozostał jedynie Sudivan; pozostali ulegli jakiejś nie znanej chorobie, zarazili się od szylków.

           Lecz Sudiyan przeżył i żył jeszcze długo, by ostrzec świat przed szylkami. W obliczu nagłego zagrożenia Ziemianie mieli tylko tyle czasu, aby przedsięwziąć najkonieczniejsze środki obronne. Natychmiast rozpoczęto budowę olbrzymich jaskiń i korytarzy podziemnych z zamiarem stworzenia wielkich podziemnych miast, w których ludzie mogliby się schronić i z których mogliby atakować wroga. Nim jednak prace zaczęły się na dobre, przybyły szylki i rozgorzała wojna.

           Nigdy przedtem - gdy człowiek ścierał się z człowiekiem - nie śniono o takiej wojnie. Szylki nadleciały milionami; ocenia się, że w inwazji wzięło udział pełne dwieście tysięcy statków kosmicznych. Przez wiele dni ludzie powstrzymywali szylki przed zdobyciem przyczółka na powierzchni Ziemi. Zmuszone do lotu ponad jej powierzchnią zrzucały, gdzie się dało, śmiercionośne gazy i materiały wybuchowe.

           Ze swych podziemnych korytarzy ludzie słali w górę olbrzymie ilości gazów, równie śmiercionośnych jak gazy szylków, zaś promienie dezintegrujące unicestwiały setki pojazdów, wybijając szylki jak muchy. Z ocalałych statków szylki zrzucały do wykopanych przez ludzi lochów olbrzymie ilości płonących środków chemicznych, które paląc się gwałtownie wyczerpywały tlen z jaskiń powodując śmierć tysięcy ludzi.

           I nawet pokonani ludzie wdzierali się w głąb Ziemi torując sobie drogę swymi cudownymi dezintegratorami, które roztapiały skałę prawie tak szybko, jak szybko uciekający zdołali iść powstałym w ten sposób korytarzem. W końcu wyparto człowieka z Powierzchni i niezliczone kłębowiska korytarzy zryły skorupę ziemską na głębokość wielu mil. Szylki nie były w stanie przebyć tych labiryntów i w ten sposób człowiek osiągnął stan względnego bezpieczeństwa.

           I tak nastąpił impas.

           Powierzchnia stała się własnością dzikich szylków, zaś głęboko pod nimi, w jaskiniach i korytarzach, człowiek usiłował utrzymać resztki cywilizacji. Nie była to równa gra; ludzie znaleźli się w gorszej sytuacji - zasoby pierwiastków używanych do wytwarzania promieni dezintegrujących stopniowo malały i nie było sposobu, by je odnowić; nie można było zdobyć ani drewna, ani różnorodnych odmian roślin, na których wspierał się przemysł; mieszkańcy jednego zespołu korytarzy nie mieli możliwości komunikowania się z mieszkańcami innego, a przy tym zawsze do korytarzy wpadały hordy szylków polujących dla sportu na ludzi!

           Jedynym, co pozwoliło im w ogóle przetrwać, była fantastyczna umiejętność wytwarzania syntetycznej żywności z samej skały.

           I stało się, że cywilizacja ludzka, o którą walczono i którą w końcu po wiekach wojen osiągnięto, rozpadła się w kilkanaście lat. Zdławił ją Strach. Ludzie jak króliki żyli w podziemnych norach, z czasem odważając się na coraz mniej i przeznaczając coraz więcej czasu i energii na drążenie coraz głębszych korytarzy. Dziś wydaje się, że ludzkość została całkowicie podbita. Ponad sto lat żaden człowiek nie odważył się pomyśleć o powstaniu przeciwko szylkom, podobnie jak nie do pomyślenia jest rewolta szczurów przeciwko ludziom. Nie będąc w stanie stworzyć wspólnej władzy, ani nawet porozumiewać się z braćmi w sąsiednich korytarzach, ludzie zbyt łatwo przyjęli swój los - ledwie najwyższych spośród niższych zwierząt. Podobne pająkom bestie z Wenus są panami naszej planety i..."

           Na tym rękopis się urywał. Chociaż księga musiała być znacznie dłuższa, a to, co z niej pozostało, stanowiło niewiele więcej niż wstęp do jakiejś pracy na temat życia i obyczajów szylków, to jednak reszty brakowało. Monotonny, śpiewny głos Tumitaka ucichł po ostatnim, nie dokończonym zdaniu. Na kilka chwil zapadła cisza.

           - Jak trudno to pojąć - rzekła Tepra. - Wiem tylko, że ludzie walczyli z szylkami, jakby to byli Jakranie.

           - Kto mógł wymyślić taką historię? - mruknął Nikadur. - Walka ludzi z szylkami - w głowie się nie mieści!

           Tumitak nie odpowiedział. Przez dłuższy czas siedział w milczeniu i patrzył na księgę, jakby nagle ujrzał jakieś olśniewające zjawisko.

           W końcu przemówił.

           - Nikadurze, to jest historia! - wykrzyknął. - To nie żaden dziwny i nieprawdopodobny twór fantazji. Coś mi mówi, że ci ludzie byli naprawdę; że wojna toczyła się rzeczywiście. Jak inaczej można wytłumaczyć nasz sposób życia? Czyśmy nie zastanawiali się nad tym często, czyż nasi ojcowie się przed nami nie zastanawiali, jak nasi mądrzy przodkowie doszli do tego, żeby budować te wielkie lochy i korytarze? Wiemy, że posiadali ogromną wiedzę, ale w jaki sposób ją utracili?

           Wiem, że żadna z naszych legend nie wspomina nawet o czymś takim, jak panowanie ludzi na tym świecie - mówił dalej widząc pełne niedowierzania spojrzenia swych młodych towarzyszy. - Lecz jest coś... coś jest w tej księdze, co mi mówi, że to najprawdzisza prawda. Pomyśl tylko, Nikadurze! Napisano tę księgę ledwie sto sześćdziesiąt lat po tym, jak dzikie szylki napadły na Ziemię! O ileż więcej musiał wiedzieć ów autor niż my, żyjący dwa tysiące lat później. Nikadurze, ongiś mężowie walczyli z szylkami! - Uniósł się z miejsca, a jego oczy zabłysły blaskiem owego fanatyzmu, który po latach miał go wyróżnić spośród innych.

           - Ongiś mężowie walczyli z szylkami, a z pomocą Najwyższego stanie się tak ponownie! Nikadurze! Tepro! Pewnego dnia i ja będą walczył z szylkiem - rozpostarł szeroko ramiona - pewnego dnia i ja zabiję szylka! Temu poświęcam życie!

           Stał przez chwilę z wyciągniętymi ramionami, a potem, jakby nieświadom obecności towarzyszy, zbiegł w głąb przejścia i po chwili przepadł w ciemnościach. Przez czas jakiś młodzi patrzyli za nim ze zdumieniem, a następnie, wziąwszy się za ręce, ruszyli powoli, w poważnym nastroju, jego śladem. Wiedzieli, że coś natchnęło ich przyjaciela, lecz czy był to geniusz, czy szaleństwo, nie potrafili powiedzieć. I mieli tego nie wiedzieć przez wiele jeszcze lat.

                

    ROZDZIAŁ II

                 Tumlok z dumą przyglądał się synowi. Lata, które minęły od czasu, gdy chłopiec znalazł tajemniczy rękopis i popadł w swą dziwną obsesję, zaszkodziły, być może, jak mówili niektórzy, jego rozumowi, lecz jeśli chodzi o budowę fizyczną, były dlań łaskawe. Miał sześć stóp wzrostu (wyjątkowo dużo jak na mieszkańca korytarzy) i stalowe mięśnie. Dzisiaj, w dwudzieste urodziny, nie było takiego, co by go nie obwołał jednym z przywódców miasta - gdyby nie jego niedorzeczna mania. Tumitak bowiem postanowił zabić szylka!

           Przez lata całe, praktycznie od kiedy jako czternastolatek znalazł rękopis, wszystkie swe nauki poświęcił temu celowi. Ślęczał nad starożytnymi mapami korytarzy, nie używanymi od wieków, które wskazywały drogę na Powierzchnię. Stał się znawcą wszystkich tajemnych przejść w lochach. Miał niewielkie pojęcie o tym, jak naprawdę wygląda Powierzchnia; podania jego ludu niewiele mogły mu o tym powiedzieć.. Ale jednego był pewien: że na Powierzchni spotka szylki.

           Ćwiczył się w każdej broni, na której człowiek mógł jeszcze polegać - w procy, mieczu i łuku - i stał się mistrzem we wszystkich trzech. Na wszelkie możliwe sposoby przygotowywał się do wielkiego dzieła, któremu postanowił poświęcić życie. Oczywiście spotkał się ze sprzeciwem ze strony ojca - a także całego plemienia, lecz z tą jednością celu, jaką może osiągnąć tylko fanatyk, oddał sią owej idei i postanowił, że gdy tylko osiągnie swe lata, pożegna się ze swoim ludem i uda na Powierzchnię. Nie zastanawiał się wiele nad tym, co zrobi, gdy już dotrze na miejsce. Będzie to zależało od tego, co tam znajdzie. Jednego był pewien - że zabije szylka i przyniesie jego ciało, by pokazać rodakom, że człowiek może jeszcze zatriumfować nad tymi, którzy sądzą, że są panami ludzkości.

           I dziś oto osiągnął wiek dorosły; dziś ukończył lat dwadzieścia i Tumlok nie potrafił ukryć dumy ze swego zadziwiającego syna, mimo że uczynił wszystko, co w jego mocy, by mu wybić z głowy tę mrzonkę. I gdy nadszedł dzień wyruszenia przez Tumitaka na tę bezsensowną wyprawę, Tumlok musiał przyznać, że sercem od dawna był z synem i że z niecierpliwością czekał, by ujrzeć, jak chłopiec wyrusza w drogę. Przemówił teraz do niego.

           - Tumitaku - powiedział. - Przez wiele lat usiłowałem odwieść cię od tego nieosiągalnego celu, jaki sobie wyznaczyłeś. Przez wiele lat sprzeciwiałeś mi się i trwałeś w uporze uważając ziszczenie swych marzeń za możliwe. Nie myśl, że powodowało mną cokolwiek poza ojcowską miłością w mej chęci zatrzymania cię w Lorze. Gdy więc nadszedł dzień, w którym możesz czynić, co uważasz za stosowne, pozwól przynajmniej, by ojciec pomógł ci najlepiej, jak potrafi.

           Zamilkł i postawił na stole kwadratowe pudełko o boku długości jednej stopy. Otworzył je i ze środka wyjął trzy dziwaczne przedmioty.

           - Oto - rzekł uroczystym tonem - trzy spośród najcenniejszych skarbów mistrzów żywności, przyrządy wynalezione przez naszych światłych przodków. Ta oto rzecz - wziął w rękę walcowaty przedmiot o średnicy cala i długości jednej stopy - to latarka, cudowna latarka, która za pociśnięciem tego guzika da ci światło w ciemnych korytarzach. Uważaj, by nie marnować jej energii, nie jest to bowiem wieczne źródło światła, jak te, które nasi przodkowie umieścili w stropach. Jej działanie oparte jest na innej zasadzie i po pewnym czasie jej moc się wyczerpuje.

           Tumlok ostrożnie ujął następny przedmiot.

           - To również z pewnością ci pomoże, choć nie jest to rzecz ani taka rzadka, ani tak wspaniała, jak dwie pozostałe. Jest to ładunek silnego materiału wybuchowego, jakiego czasami używamy do zamykania korytarzy lub wydobywania pierwiastków, z których wytwarza się naszą żywność. Trudno powiedzieć, kiedy może ci się przydać w drodze na Powierzchnię.

           A tu oto - ujął ostatni przedmiot, który wyglądał jak mała rurka z rączką przytwierdzoną na końcu pod kątem prostym - jest rzecz najbardziej zadziwiająca ze wszystkich. Wyrzuca ona małe kulki z ołowiu, a miota nimi z taką silą, że potrafi przebić nawet arkusz blachy! Za każdym razem, gdy naciska się ten mały spust z boku, pocisk wylatuje z wielką siłą z otworu rury. On zabija, Tumitaku, zabija nawet szybciej niż strzała, i dużo pewniej. Używaj tego z rozwagą, bowiem jest w nim zaledwie dziesięć pocisków, a kiedy zużyjesz wszystkie, ów przyrząd stanie się bezużyteczny.

           Położył trzy przedmioty przed sobą na stole i przesunął je w kierunku Tumitaka. Młodzieniec wziął je i dokładnie schował w kieszeniach szerokiego pasa.

           - Ojcze - rzekł powoli - wiesz, że to nie głos mego serca każe mi opuścić ciebie i wyruszyć na tę wędrówkę. Jest to coś wyższego, niż ty i ja; coś, co mnie wezwało nakazując posłuszeństwo. Od dnia śmierci matki byłeś mi matką i ojcem i zapewne kocham cię bardziej, niż zwykły człowiek kocha swego ojca. Lecz miałem widzenie! Śniłem o czasie, gdy na Powierzchni znowu zapanuje człowiek i gdy nie będzie tam ani jednego szylka. Lecz czas ten nigdy nie nadejdzie, póki ludzie będą wierzyć, że szylki są niepokonane, i dlatego też chcę dowieść, że można zabić szylka i że może tego dokonać człowiek!

           Zamilkł i nim ponownie przemówił, drzwi otworzyły się i weszli Nikadur z Teprą. Chłopiec był już teraz mężczyzną, odpowiedzialnym za utrzymanie domu od czasu śmierci ojca przed dwoma laty. Dziewczyna zaś wyrosła na piękną kobietą, którą Nikadur zamierzał wkrótce poślubić. Oboje powitali Tumitaka z szacunkiem, a gdy Tepra przemówiła, głos jej był pełen czci, jak gdyby zwracała się do półboga. Nikadur również patrzył teraz na Tumitaka, jak na kogoś wyrastającego ponad zwykłych śmiertelników. Ci dwoje, poza może Tumlokiem, byli jedynymi, którzy brali poważnie zamysły Tumitaka, i tym samym jedynymi, których mógł zwać swymi przyjaciółmi.

           - Czy opuszczasz nas dzisiaj, Tumitaku? - zapytała Tepra. Tumitak skinął głową.

           - Tak - odrzekł. - Właśnie dzisiaj. Wyruszam na Powierzchnię. Nim minie miesiąc, albo legnę martwy w jakimś korytarzu, albo oczy wasze ujrzą łeb szylka!

           Tepra zadygotała. Obie możliwości zdawały się jej równie przerażające. Lecz Nikadur myślał o bliższych niebezpieczeństwach wędrówki.

           - Do Nononu nie napotkasz żadnych kłopotów - powiedział z głębokim namysłem - lecz czy w drodze na Powierzchnię nie będziesz musiał przejść przez Jakrę?

           - Tak - odrzekł Tumitak. - Na Powierzchnię nie ma innej drogi niż przez Jakrę. A za Jakrą leżą mroczne korytarze, gdzie od setek lat nie postała ludzka noga.

           Nikadur zastanowił się. Jakra była od ponad wieku siedliskiem wrogów Loru. Położona ponad dwadzieścia mil bliżej Powierzchni niż Lor nieuchronnie musiała mieć większą świadomość Strachu. Mieszkańcy Jakry zazdrościli Lorianom ich względnego bezpieczeństwa i stale podejmowali wysiłki zmierzające do podbicia Loru. Małe miasteczko Nonon, położone między tymi dwoma większymi ośrodkami, czasem walczyło ramię w ramię z Jakranami, czasem przeciw nim, w zależności od interesów wodzów większych miast. W chwili obecnej, i właściwie przez ostatnie dwadzieścia lat, Nonon był sprzymierzony z Lorem i dlatego też Tumitak nie oczekiwał żadnych kłopotów po drodze, nim dotrze do Jakry.

           - A mroczne korytarze? - zapytał Nikadur.

           - Poza Jakrą nie ma już lamp - odrzekł Tumitak. - Ludzie od wieków unikali tamtych przejść. Są one zdecydowanie za blisko Powierzchni, by było w nich bezpiecznie. Jakranie co jakiś czas próbowali je badać, lecz wyprawy nigdy nie wracały. Tak mi przynajmniej mówili mieszkańcy Nononu.

           Tepra miała właśnie coś powiedzieć, lecz Tumitak odwrócił sią i zajął się tobołkiem z żywnością, którą miał zabrać ze sobą w podróż. Przerzucił go przez plecy i skierował się ku drzwiom.

           - No, czas wyruszać - rzekł uroczyście. - Oczekiwałem tej chwili przez wiele lat. Żegnaj, ojcze! Żegnaj, Tepro! Nikadurze, opiekuj się moją małą przyjaciółką, a jeśli nie wrócę, nazwijcie swego pierworodnego moim imieniem.

           Dramatycznym gestem, tak dla niego typowym, odsunął zasłonę u wejścia i ruszył korytarzem. Cała trójka wyszła za nim, wołając i machając do niego, lecz on nie odwrócił się nawet; kroczył przed siebie, aż zniknął w dalekich ciemnościach.

           Stali wtedy jeszcze przez chwilę, a potem ze szlochem Tumlok odwrócił się i wszedł do pomieszczenia.

           - Nigdy nie powróci - mruknął do Nikadura. - To pewne, że nigdy nie wróci.

           Nikadur i Tepra nie odpowiedzieli; stali tylko skrępowani, w milczeniu. Nie byli w stanie znaleźć żadnych słów pocieszenia. Tumlok miał słuszność i głupotą byłoby szukanie słów współczucia, które musiałyby zabrzmieć fałszywie.

           Droga, wiodąca z Loru do Nononu, pięła się stopniowo w górę. Nie była całkowicie Tumitakowi obca; dawno temu odwiedził z ojcem to miasteczko, lecz wspomnienie drogi było mgliste. Teraz, gdy światła zaludnionej części miasta zostały poza nim, znajdował tu więcej interesujących go rzeczy. Pojawiały się wejścia do innych korytarzy, które zbudowano celowo, aby pogmatwać labirynt i utrudnić stworom z Powierzchni znalezienie właściwej drogi do wielkich lochów. Droga niedługo prowadziła szerokim głównym korytarzem. Często Tumitak musiał skręcać w niepozorne odgałęzienia, które nagle rozwidlały się przechodząc w inne, większe.

           Nie należy uważać, że Tumitak w swym dążeniu do celu łatwo zapomniał o domu. Często, gdy mijał jakiś znajomy widok, coś go ściskało za gardło i był bliski poniechania wędrówki. Dwa razy mijał komory produkcji żywności, gdzie wiecznie warczały znane mu niepojęte maszyny wytwarzając i własne paliwo ze zwykłej skały, i owe suchary bez smaku, którymi się żywili. Wtedy to jego tęsknota za domem odzywała się najsilniej - nieraz widział, jak jego ojciec obsługiwał takie maszyny, i to wspomnienie ostro mu uświadamiało, co porzucił. Lecz podobnie jak wszyscy ludzie natchnieni miał wrażenie, że coś bierze go w swoje władanie i popycha naprzód.

           Tumitak skręcił z ostatniego wielkiego korytarza w kręte przejście o szerokości nie większej niż sześć stóp. Nie było tu żadnych drzwi, a sam korytarz był znacznie bardziej stromy niż wszystkie poprzednie, które pokonał. Ciągnął się przez kilka mil, by następnie przez drzwi niczym nie różniące się od stu im podobnych otworów, doprowadzić do większego przejścia. Wydawało się, że drzwi te prowadziły do pomieszczeń mieszkalnych, lecz w tym rejonie nie było widać żadnych ludzi. Prawdopodobnie z jakiegoś powodu opuszczono ten korytarz przed wielu laty.

           Dla Tumitaka jednak nie było w tym nic tajemniczego. Dobrze wiedział, że owe otwory miały na celu dodatkowe zmylenie tego, kto zechciałby przemierzyć labirynt korytarzy; ruszył więc dalej w drogę nie zwracając najmniejszej uwagi na wiele rozgałęziających się przejść, aż dotarł do pomieszczenia, którego poszukiwał.

           Na pierwszy rzut oka było to zwykłe mieszkanie, lecz gdy Tumitak znalazł się wewnątrz, zaczął dokładnie obmacywać ściany. W kącie odnalazł to, czego szukał: prowadzącą ku górze drabinę z metalowych prętów. Pewien siebie rozpoczął wspinaczkę kierując się w ciemnościach niezmiennie ku górze, a w miarę upływu czasu słaby blask światła w korytarzu pod nim oddalał się coraz bardziej.

           Wreszcie dotarł do końca drabiny i znalazł się na krawędzi szybu, w pokoju podobnym do tego, który pozostawił poniżej. Wyszedł z pomieszczenia na podobny korytarz z drzwiami po obu stronach i zwróciwszy się w kierunku prowadzącym ku górze podjął wędrówkę. Był już na poziomie Nononu. Jeżeli się pośpieszy, dotrze do miasta przed porą snu.

           Ruszył pośpiesznie w drogę i wkrótce ujrzał w dali wolno zbliżającą się grupę ludzi. Wycofał się do jednego z pomieszczeń i stamtąd wyglądał ostrożnie, zanim się nie upewnił, że są to Nonończycy. Czerwona barwa szat, wąskie pasy i szczególny sposób upinania włosów przekonały Tumitaka, że ma do czynienia z przyjaciółmi, wyszedł więc z ukrycia i czekał, aż się do niego zbliżą. Gdy go zobaczyli, mężczyzna idący na przedzie, najwidoczniej przywódca, pozdrowił go.

           - Czyż to nie Tumitak z Loru? - zapytał, a gdy Tumitak potwierdził, podjął: - Jestem Nenapus, wódz ludu Nononu. Twój ojciec powiadomił nas o celu twej wędrówki i prosił, byśmy cię oczekiwali właśnie o tej porze. Mamy nadzieję, że zechcesz spędzić u nas porę snu, a jeśli możemy coś dla ciebie zrobić, byś miał podróż lżejszą lub bezpieczniejszą, wystarczy, że powiesz słowo.

           Tumitaka rozśmieszyło nieco to dość pompatyczne przemówienie wodza najwyraźniej przygotowane zawczasu; odpowiedział jednak z powagą, że istotnie będzie wdzięczny za użyczenie mu miejsca na nocleg. Nenapus zapewnił go, że otrzyma najlepsze komnaty w całym mieście, i odwróciwszy się powiódł Tumitaka w kierunku, skąd nadszedł ze swoją świtą.

           Przeszli kilka mil opuszczonych korytarzy, nim dotarli do zamieszkałych części Nononu. Gościnność Nenapusa nie miała granic. Mieszkańcy Nononu zgromadzili się na “Wielkim Placu", jak nazywano miejsce, w którym zbiegały się dwa główne korytarze, zaś Nenapus w kwiecistej, płynnej mowie tak typowej dla siebie, opowiedział im o Tumitaku i jego wyprawie. Ofiarował także gościowi klucze do miasta.

           Po odpowiedzi Tumitaka, w której Lorianin dał upust swej szlachetnej pasji, przygotowano bankiet. I choć jedyną potrawą były owe suchary bez smaku stanowiące podstawę wyżywienia mieszkańców korytarzy, objadano się do syta. W końcu Tumitak zapadł w sen z uczuciem, że tu przynajmniej przyszły zabójca szylków znajdzie uznanie. Gdyby stare przysłowie nie leżało przysypane prochem zapomnienia, Tumitak mógłby się zadumać, że rzeczywiście nikt nie jest prorokiem we własnym kraju.

           Po upływie dziesięciu godzin wstał i przygotował się do pożegnania Nonończyków. Nenapus zaprosił go na rodzinne śniadanie, na co Lorianin przystał chętnie. W czasie posiłku dwaj synowie Nenapusa, kilkunastoletni chłopcy, entuzjazmowali się zamiarem podjętym przez Tumitaka. Choć możliwość zmierzenia się każdego innego człowieka z szylkiem zdawała się im niewiarygodna, Lorianina uważali zapewne za coś więcej niż zwykłego śmiertelnika i zasypywali go dziesiątkami pytań na temat jego planów. Lecz poza zapoznaniem się z długą drogą na Powierzchnię plany Tumitaka były niejasne i nie mógł im powiedzieć, jak ma zamiar zabić szylka.

           Po śniadaniu ponownie zarzucił tobołek na plecy i ruszył korytarzem. Wódz i jego świta towarzyszyli mu przez kilka mil. W czasie drogi Tumitak wypytywał Nenapusa dokładnie o stan przejść do Jakry i poza nią.

           - Droga na tym poziomie jest zupełnie bezpieczna - rzekł Nenapus. - Moi ludzie ją patrolują i żaden Jakranin na nią nie wejdzie, tak żebyśmy o tym nie wiedzieli, jednak szyb prowadzący na poziom Jakry zawsze jest przez nich u góry strzeżony i nie mam wątpliwości, że wydostanie się z szybu przyjdzie ci z trudnością.

           Tumitak przyrzekł, że zachowa szczególną ostrożność, gdy dojdzie do tego miejsca; niedługo potem Nenapus i jego towarzysze pożegnali go i młodzieniec ruszył w dalszą drogę.

           Szedł teraz ostrożniej, bo choć Nonończycy patrolowali te korytarze, dobrze wiedział, że w przeszłości wrogowie z łatwością obchodzili strażników i napadali na te przejścia. Trzymał się środka korytarza, z dala od licznych drzwi, z których każde mogły kryć tajemne przejście do Jakry. Rzadko mijał skrzyżowania dróg nie popatrzywszy uprzednio dokładnie w lewo i prawo.

           Szczęśliwie jednak Tumitak nie napotkał nikogo w korytarzach i mniej więcej w połowie dnia dotarł w końcu do kolejnego pomieszczenia, gdzie znajdował się szyb, podobny do tego, który przywiódł go do Nononu.

           Tym razem wspinał się po drabinie dużo czujniej niż poprzednio, był bowiem zupełnie pewien, że u jej szczytu znajduje się straż jakrańska - a nie chciał, by go zepchnięto z powrotem do szybu, gdy dotrze już na górę. Zbliżając się do końca drabiny dobył miecza, lecz znów sprzyjało mu szczęście: strażnika najwidoczniej nie było. Tumitak wypełzł z otworu do pomieszczenia i przygotował się do wyjścia na korytarz.

           Przeszedł zaledwie kilka stóp, gdy go szczęście opuściło. Upadł gwałtownie na stół, którego w ciemnościach nie zauważył; powstały w wyniku tego hałas wywołał w korytarzu dosłownie ryk. W chwilę później wpadł z mieczem w ręku i rzucił się na Tumitaka istny gigant.

    ...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl
  • Designed by Finerdesign.com