van Cauwelaert Didier - Objawienie, !!! 2. Do czytania, 1.!.Thrillery

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • myleskennedy.pev.pl
  • Podobne

     

    van Cauwelaert Didier - Objawienie, !!! 2. Do czytania, 1.!.Thrillery

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Didier
    Van
    Cauwelaert
    OBJAWIENIE
    (L’
    Apparition)
    Tłumaczyła Marta Cichocka
    Kiedy wszedł, pomyślałam, że to pomyłka. Jego nazwisko widniało na pierwszym miejscu
    na popołudniowej liście przyjęć – kółko w kwadracie oznaczało, że przychodził po raz pierwszy,
    a litery
    Msgr
    nabazgrane w nawiasie przez moją sekretarkę zawierały a priori charakterystykę
    pacjenta: „miopia – soczewki – glaukoma – refrakcja”. Tymczasem miałam przed sobą niskiego
    staruszka w sutannie okrytej czerwoną peleryną, z czego wywnioskowałam, że
    Msgr
    było raczej
    skrótem od
    monsignore.
    Podniosłam się, czekając, aż mnie rozpozna, wyda okrzyk przerażenia i ucieknie. Nie wiem,
    jaka to ironia losu, niezręczna rekomendacja kolegi po fachu lub ukryta intencja sprawiła, że
    kardynał wślizgnął się między moich pacjentów, skoro wiadomo, że tępię księży jak zarazę – ale
    nie będziemy tracić czasu na religijne dysputy w godzinach przyjęć. Jeśli przyszedł w innej
    sprawie niż jego oczy, to go wyrzucę.
    Zamyka drzwi z ostentacyjną dokładnością, zaciska palce na lasce i zbliża się do mnie,
    szeleszcząc jedwabiem. Czekam, że poda mi pierścień do ucałowania, mam ochotę posłać go do
    diabła, ale on zadowala się spleceniem dłoni na uchwycie swojej teczki i lekkim skinieniem
    głowy.
    – Kardynał Damiano Fabiani. Proszę nie wstawać, pani doktor, bardzo proszę: jestem tu
    incognito.
    – Właśnie widzę.
    Cień uśmiechu przebiega mu przez twarz. Skórę ma popielatoszarą, pożółkłą w miejscu
    pofałdowań, jak gazeta spłowiała od słońca, zapomniana gdzieś pod tylną szybą samochodu.
    – Chciałem powiedzieć: bez przestrzegania protokołu.
    Bije od niego jakaś chłodna surowość, pod przykrywką aksamitnego włoskiego akcentu,
    niczym u szefa pizzerii. Jego wielka głowa na krótkim, wątłym korpusie przywodzi mi na myśl
    rysunki krążące po Internecie i przedstawiające ufoludki.
    – Gdybym przestrzegał zwykłej procedury – kontynuuje, wieszając laskę na oparciu jednego
    z foteli, niewątpliwie dla przypomnienia mi, że wciąż jeszcze nie zaproponowałam, aby usiadł –
    wezwałbym panią do ambasady Stolicy Apostolskiej. Tylko czy pani by tam przyszła? Znam
    pani reputacje, antyklerykalne wypowiedzi i rozkład zajęć. Kiedy moje służby skontaktowały się
    z pani sekretarką, żeby zaprosić panią na obiad, odpowiedziała nam, że nie jada pani obiadów,
    rano operuje, a po południu przyjmuje pacjentów, i że na wolny termin trzeba czekać dwa
    miesiące, nie licząc tego wtorku o godzinie trzynastej czterdzieści pięć, w razie nagłego
    wypadku.
    – I to jest nagły wypadek?
    – Tak.
    – Co panu dolega?
    – Mnie? Nic, dziękuję pani bardzo. Poza artretyzmem w prawym biodrze...
    – ...który raczej nie wymaga wizyty u okulisty.
    – Co do tego jesteśmy zgodni.
    Zapada milczenie. On mi się przygląda, a ja wytrzymuję ten wzrok, mimo dzikiej ochoty
    mrugnięcia. Zrobiłam dziś rano sześć laserowych operacji rogówki i miałam bardzo ciężką noc,
    począwszy od wrzasków ząbkującego niemowlęcia sąsiadów, aż po koszmary prześladujące
    mnie po ostatniej sesji w Internecie. Po kolacji czatowałam właśnie z japońskimi kolegami po
    fachu na ICQ, gdy nagle jakiś intruz zaczął mnie wzywać po imieniu. W dodatku wypisywał te
    swoje typowe wstawki podrywacza dużymi literami: szczyt prostactwa w sieci, gdzie duże litery
    oznaczają, że się krzyczy. Zazwyczaj administratorzy forum oftalmologicznego dość szybko
    usuwają takich zbiegów ze stron erotycznych, ale tym razem żaden z moich rozmówców zdawał
    się go nie zauważać.
    JUŻ NIEDŁUGO MNIE POZNASZ, ŚLICZNA NATHALIE, I BARDZO
    MNIE TO CIESZY.
    Odpowiedziałam mu dużymi literami, żeby spadał na drzewo albo na inne
    forum. Na moim ekranie pojawiły się słowa:
    KŁADŹ SIĘ SPAĆ, ŚWIATEŁKO MOICH NOCY,
    JESTEŚ ZMĘCZONA, A JUTRO WAŻNY DLA NAS DZIEŃ.
    Jego ikona użytkownika ICQ nie
    była zielona, jak w trakcie normalnego połączenia, tylko migała na żółto i czerwono, jakby
    połączenie było złe albo jakbym miała problemy z modemem. Postanowiłam zakończyć
    rozmowę z Japończykami, a wtedy ten intruz przerwał mi w połowie zdania, które
    formułowałam na ekranie:
    KOLOROWYCH SNÓW, NATHALIE KRENTZ, WKRÓTCE BĘDĘ
    PRZY TOBIE.
    Prawie nie zmrużyłam oka.
    – W gruncie rzeczy zwracam się bardziej do specjalisty, którym pani jest, niż do praktyka.
    Wzdrygnęłam się. Włoch pogładził czubkiem palców czerwoną piuske, po czym złączył
    dłonie, by ukryć ich lekkie drżenie.
    – To znaczy?
    – Przybyłem zamówić u pani szczególnego rodzaju ekspertyzę, pani doktor. Opierającą się
    w równej mierze na pani kompetencjach okulisty, uznanych ogólnie, co i na pani sceptycyzmie.
    Są tacy, którzy nazwali go ślepym. Ja jednak wolę mówić o obiektywizmie, który w tym właśnie
    przypadku jest zaletą, i z tego też powodu panią wybrałem.
    – Analizuje jego słowa, starając się zrozumieć, do czego
    zmierza
    tą okrężną drogą, owijając
    w bawełnę zarówno pochlebstwa, jak i przestrogi. Spotkałam już jednego kardynała podczas
    talk-show poświęconego nie wyjaśnionym przypadkom uzdrowienia, ale tamten był w cywilu,
    z tych, co to udają liberalnych i obruszają się przy każdym bluźnierstwie. Załatwiłam go w pięć
    minut. Ten najwyraźniej jest innego pokroju. Sprawia wrażenie, jakby mnie znał, jakby wiedział,
    że nie jestem wrażliwa ani na pochlebstwa, ani na zarzuty złej woli: dotykają mnie tylko dowody
    rosnącego nieporozumienia między mną a ludźmi. Tak niewiele mam wspólnego z tym, co mi
    zarzucają: oziębłość, wyniosłość, nieprzejednanie, sztywne zasady. Gdyby wiedzieli...
    – Zamieniam się w słuch, proszę pana. Czy raczej mam mówić: Wasza Eminencjo?
    Opiera się wygodnie, żeby móc założyć nogę na nogę, rozlewa się w fotelu jak mus
    malinowy.
    – Jak pani woli. Być może mniej oficjalne byłoby monsignore.
    Ironia wyczuwalna w jego głosie neutralizuje moją, a jednocześnie
    oznacza
    próbę sił na
    wybranym przeze mnie terenie. Jeżeli chodzi o dialektykę, to ten salonowy prałat nie ma nic do
    pozazdroszczenia moim kolegom ze studiów, z którymi wtedy zmieniałam świat, a którzy potem
    wyrośli na ważniaków grających w golfa, dyrektorów klinik w sportowych wozach, sługusów
    laboratoriów farmaceutycznych, gotowych płaszczyć się przed każdym, kto im załatwi
    zezwolenie na produkcję, albo naukowców prowadzących programy badawcze i badających
    programowo najwyżej stabilność własnego stołka, żeby przypadkiem z niego nie spaść.
    – Czy chodzenie po ulicy w takim stroju nie jest trochę krępujące?
    Wciąga policzki, okrywa się połami swej szkarłatnej peleryny.
    – Dużo mniej niż kiedyś, kiedy nikt nie nosił różowych włosów, pępka na wierzchu albo
    kolczyka w nosie. Dzisiaj na mój widok ludzie ledwo się odwracają.
    – Biorą pana za
    dragaueent

    Procedura nakazuje, żebym stawił się w oficjalnym stroju
    przed osobą, którą chcę zaangażować. W innych przypadkach, proszę mi wierzyć, potrafię
    chodzić niezauważony.
    Nagle pomyślałam, że on za dobrze gra swoją rolę, a cała ta jego retoryka i kardynalska
    purpura są tylko aktorskimi rekwizytami. Kto chciałby jednak zadać sobie tyle trudu, żeby zrobić
    mi kawał? Nikt nie złożył mi życzeń z okazji czterdziestych urodzin, tydzień temu,
    a z Franckiem mam już tylko stosunki w kratkę, gdzie porozumienie bez słów i łatwość
    kontaktów to wspomnienia trudne do zniesienia.
    – A gdybyśmy tak przeszli do rzeczy?
    Przytakuje, spoglądając na zdjęcie w srebrnej ramce, przedstawiające dwoje zmarłych: moją
    matkę i mojego psa, którzy w tej chwili są dla mnie całym życiem osobistym. Po czym splata
    palce i kontempluje migotanie żółtego kamienia w kardynalskim pierścieniu.
    – Oto, co mnie sprowadza, pani doktor. W Meksyku żył biedny Indianin o imieniu
    Cuautlactoactzin. W 1531 roku jego rodzice już nie żyli, trzy lata wcześniej owdowiał, a jego
    wuj, jedyny żyjący krewny, ciężko zachorował.
    Przerywa na chwilę, niewątpliwie po to, aby dać mi czas na zadumę nad okrutnym losem
    obcego człowieka, który ponad cztery wieki temu obrócił się w proch. Ponieważ z mojej strony
    nie ma najmniejszej reakcji, jeśli nie liczyć ruchu rotacyjnego, w który wprawiam leżący na
    biurku ołówek, kontynuuje, już mniej afektowanym głosem:
    – Przypominam pani, że rok 1531 to dopiero początki kolonizacji hiszpańskiej. Opanowanie
    Meksyku przyszło konkwistadorom bez trudu: ich nadejście od dawna zapowiadały azteckie
    proroctwa. Cesarz Montezuma przekazał swój tron -Cortesowi ze słowami: „Czekałem na was”,
    a Cuautlactoactzin przeszedł na chrześcijaństwo, jak wielu innych tubylców. Oczywiście nie
    mieli specjalnego wyboru, ale przede wszystkim znaleźli w religii katolickiej zbawienną
    przeciwwagę dla barbarzyństwa swoich wysokich kapłanów. Nie zapominajmy, że Aztekowie
    poświęcali rocznie dwieście tysięcy osób, rozszarpując je żywcem i wyrywając im serca, żeby
    w ten sposób oddać cześć słońcu i zachęcić je do wspinania się po niebie.
    Bierze mnie na świadka dzikich obyczajów tych ludzi gestem emeryta, który karmi gołębie.
    Z całym spokojem zwracam mu uwagę, że jeśli chodzi o liczbę ofiar, to wyniki inkwizycji
    katolickiej też są niezłe, a poza tym pacjent z godziny czternastej czeka za drzwiami.
    – Jeszcze będę miał okazję wrócić do nadużyć kleru hiszpańskiego – odpowiada, ignorując
    tym samym drugą część mojego zdania. – Powróćmy jednak do naszego przyjaciela
    Cuautlactoactzina. Dla większej wygody będę używał imienia, które sam sobie wybrał na
    chrzcie, żeby przypieczętować swoje nawrócenie: Juan Diego. Był to człowiek prosty, ale bardzo
    pobożny, jak również niezwykle wytrzymały fizycznie: nie wahał się maszerować codziennie
    pięćdziesiąt kilometrów na bosaka, żeby dotrzeć na katechezę w Tlatilolco, jednej z wiosek
    wchodzących teraz w skład miasta Meksyk. Po drodze musiał mijać wzgórze na pustkowiu,
    nazywane Tepeyac, i tam o poranku w sobotę 9 grudnia 1531 roku usłyszał łagodny głos:
    „Juanito... Juan Dieguito...”. Odwrócił się i zobaczył przed sobą bardzo piękną młodą kobietę,
    nieruchomą w delikatnej poświacie, która oświadczyła: „Jestem Maryja Dziewica, matka
    prawdziwego Boga, dla którego wszyscy istniejemy”.
    Odkładam ołówek na bloczek z receptami i przypominam mu moje stanowisko w kwestii
    rzekomych cudownych objawień Matki Boskiej w Lourdes.
    – „Zbiorowa halucynacja i inwestycja ekonomiczna” – przerywa mi, cytując moje słowa. –
    Wiem, że uważa się pani za ateistkę i podkreślała to pani wielokrotnie w najczęściej oglądanych
    programach telewizyjnych w tym kraju. Wiem też, że międzynarodowy komitet lekarski
    w Lourdes poprosił panią o opinię w sprawie nie wyjaśnionego przypadku uzdrowienia, i uważa
    pani, że udało jej się udowodnić znikomą rolę Matki Boskiej.
    – Zdecydowanie. To był przypadek ślepoty histerycznej, która zanikła w efekcie szoku
    nerwowego, w momencie gdy nastolatkę wrzucono do lodowatej wody w grocie. Nie było
    żadnego uszkodzenia nerwu wzrokowego: to jej mózg nie przetwarzał informacji, które
    otrzymywał.
    Zatrzymuje mnie uniesieniem dłoni:
    – Nie proszę o nic innego.
    – Słucham?
    – Zależy mi na opinii wybitnej specjalistki w dziedzinie oftalmologii, w celu
    przeciwstawienia się „bałwochwalczym przesądom”, o których wspomina pani w swoim
    raporcie dla komitetu w Lourdes.
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl
  • Designed by Finerdesign.com