vladimir nabokov lolita, E-książki

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • myleskennedy.pev.pl
  • Podobne

     

    vladimir nabokov lolita, E-książki

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

     

    vladimir  nabokov

     

     

                 lolita

     

      `st

      `gw2

      `tc

      Przedmowa

      `tc

     

      "Lolita, albo wyznania owdowiałego europida" - pod takim podwójnym

    tytułem otrzymał niżej podpisany dziwne stronice, które poprzedza niniejsza

    nota. "Humbert Humbert", ich autor, zmarł w areszcie na zakrzepicę tętnicy

    wieńcowej szesnastego listopada 1952 roku, kilka dni przed planowanym

    początkiem procesu. Jego adwokat, a mój bliski przyjaciel i krewny, wielce

    szanowny Clarence Choate Clark, obecnie członek palestry Obwodu Columbii,

    prosząc mnie o zredagowanie rękopisu powodował się klauzulą z testamentu

    klienta, upoważniającą mego znakomitego kuzyna, aby wedle uznania

    pokierował wszelkimi działaniami, jakich będzie wymagało przygotowanie

    "Lolity" do druku. Na decyzji pana Clarka zaważyć mógł fakt, iż wybrany

    przezeń redaktor otrzymał niedawno Nagrodę Polinga za skromne dziełko ("Czy

    zmysły są zmyślne?"), w którym omawia pewne chorobliwe stany i perwersje.

      Żaden z nas nie przewidział, że zadanie moje okaże się tak proste.

    Poprawiłem oczywiste solecyzmy i starannie usunąłem kilka detali, które

    mimo wysiłków samego "H.H." uparcie wyłaniały się z tekstu niby drogowskazy

    i kamienie nagrobne (demaskując w ten sposób pewne miejsca i osoby, których

    tożsamość należało raczej zataić kierując się dobrym smakiem, i oszczędzić

    z litości), lecz pominąwszy owe ingerencje, przedstawiam ten niezwykły

    pamiętnik w postaci nienaruszonej. Dziwaczny pseudonim autora jest jego

    własnym wynalazkiem; maskę tę - spod której zdaje się pałać hipnotyczne

    spojrzenie dwojga oczu - trzeba było oczywiście zostawić bez zmian, zgodnie

    z życzeniem tego, kto ją nosił. Tylko rym łączy nazwisko "Haze" z

    prawdziwym nazwiskiem bohaterki, lecz jej imię zbyt organicznie splecione

    jest z najbardziej wewnętrzną tkanką książki, aby można było je zmienić;

    nie ma też (jak czytelnik sam się przekona) żadnej po temu praktycznej

    potrzeby. Osoby dociekliwe znajdą wzmianki o zbrodni "H.H." w gazetach

    codziennych z września i października 1952 roku; jej przyczyna i cel

    pozostałyby zupełną zagadką, gdyby niniejszemu pamiętnikowi nie pozwolono

    trafić w krąg światła lampy na mym biurku.

      Na użytek staroświeckich czytelników, którzy śledząc losy "prawdziwych"

    ludzi pragną przekroczyć ramy tej "z życia wziętej" opowieści, przytoczyć

    można szereg szczegółów uzyskanych od pana "Windmullera" z "Ramsdale", on

    sam woli jednak się nie ujawniać, w obawie, że "długi cień tej żałosnej i

    odrażającej historii" padłby na społeczność, której członkiem pan

    "Windmuller" z dumą się mieni. Jego córka "Louise" jest obecnie na drugim

    roku koledżu. "Mona Dahl" studiuje w Paryżu. "Rita" wyszła niedawno za

    właściciela hotelu na Florydzie. Pani "Richardowa F. Schiller" zmarła w

    połogu, urodziwszy martwą dziewczynkę, w dniu Bożego Narodzenia 1952 roku,

    w Gray Star, osadzie położonej w najdalej na północny zachód wysuniętym

    zakątku kraju. "Vivian Darkbloom" napisała biografię zatytułowaną "Mój

    Kuku", która wkrótce ma się ukazać, a pewni krytycy na podstawie

    maszynopisu uznali tę książkę za jej najlepszą. Dozorcy odnośnych cmentarzy

    meldują, że żaden z duchów nie straszy.

      Jeśli potraktować ją po prostu jako powieść, "Lolita" mówi o sytuacjach i

    emocjach, które pozostałyby dla czytelnika irytująco niejasne, gdyby ich

    opisy pozbawiono koloru, stosując trywialne uniki. Prawdą jest, że w całym

    dziele nie pojawia się ani jedno nieprzyzwoite słowo; krzepki filister,

    którego współcześnie obowiązujące konwencje nauczyły przyjmować bez

    zastrzeżeń obfitość czteroliterowego słownictwa w banalnej powieści, będzie

    wręcz zaszokowany zupełnym jego brakiem w tej książce. Gdyby jednak wydawca

    dla spokoju ducha piszącego te słowa paradoksalnego świętoszka spróbował

    rozcieńczyć lub pominąć sceny, które pewien typ umysłowości może określić

    mianem "afrodyzjakalnych" (warto w tym kontekście przypomnieć doniosłe

    orzeczenie, jakie szóstego grudnia 1933 roku wydał sędzia John M. Woolsey w

    kwestii innej, znacznie mniej powściągliwej książki), należałoby zupełnie

    zrezygnować z publikacji "Lolity", ponieważ te właśnie sceny, które ktoś

    mógłby nieroztropnie potępić jako samoistne byty zmysłowe, odgrywają jak

    najściślej funkcjonalną rolę w rozwoju tragicznej opowieści, nieugięcie

    zdążającej ku czemuś, czemu trudno nie przyznać rangi apoteozy moralnej.

    Cynik powie może, iż te same uroszczenia zgłasza komercjalna pornografia;

    człowiek światły odparuje ów zarzut, twierdząc, że płomienne wyznanie

    "H.H." to po prostu burza w probówce; że w Ameryce co najmniej dwanaście

    procent dorosłych mężczyzn - a zdaniem doktor Blanche Schwarzmann (przekaz

    ustny) jest to i tak ocena "ostrożna" - rokrocznie w ten lub inny sposób

    delektuje się osobliwymi doznaniami, które "H.H." opisuje z taką rozpaczą;

    że gdyby nasz obłąkany pamiętnikarz skorzystał owego fatalnego lata 1947 z

    usług kompetentnego psychopatologa, nie doszłoby do katastrofy; lecz nie

    doszłoby też wtedy do powstania tej książki.

      Należy wybaczyć niniejszemu komentatorowi, iż powtarza to, co nieraz już

    podkreślał w swych własnych książkach i wykładach, a mianowicie, że

    przymiotnik "obraźliwy" często bywa po prostu synonimem "niezwykłego"; że

    wielkie dzieło sztuki zawsze oczywiście jest oryginalne, a zatem z samej

    swej natury winno sprawiać odbiorcy mniej lub bardziej szokującą

    niespodziankę. Nie mam zamiaru gloryfikować "H.H.". Jest on niewątpliwie

    okropny i nikczemny, świeci przykładem moralnego trądu, łączy w sobie

    drapieżność z żartobliwością w sposób świadczący być może o najgłębszej

    udręce, lecz bynajmniej nie budzący sympatii. Jest słoniowato kapryśny.

    Jego mimochodem wtrącane poglądy o ludziach i pejzażach tego kraju często

    bywają groteskowe. Tętniąca w jego wyznaniach rozpaczliwa uczciwość nie

    obmywa go z grzechów diabolicznej przebiegłości. Jest nienormalny. Nie jest

    dżentelmenem. Jakże jednak magicznie potrafią jego rozśpiewane skrzypce

    wyczarować tkliwość i współczucie dla Lolity, które sprawia, że jesteśmy

    pod urokiem książki, choć zarazem brzydzimy się jej autorem!

      "Lolita" jako opis przypadku klinicznego niewątpliwie stanie się

    klasyczną pozycją w środowisku psychiatrów. Jako dzieło sztuki wznosi się

    ona ponad swój aspekt pokutny; a jeszcze ważniejsze dla nas od jej

    naukowego znaczenia i wartości literackiej jest etyczne oddziaływanie tej

    książki na poważnego czytelnika; w tym przejmującym studium osobistym kryje

    się bowiem ogólniejsza nauka; niesforne dziecko, samolubna matka, dyszący

    szaleniec - są oni czymś więcej aniżeli żywo zarysowanymi postaciami z

    jedynej w swoim rodzaju historii: przestrzegają nas przed pewnymi

    niebezpiecznymi prądami; wskazują, gdzie czai się zło. Pod wpływem "Lolity"

    my wszyscy - rodzice, opiekunowie społeczni, pedagodzy - powinniśmy z

    jeszcze większą czujnością i wyobraźnią przyłożyć się do pracy, jaką jest

    wychowywanie pokolenia lepszych ludzi w bezpieczniejszym świecie.

      `rp

      doktor John Ray junior

      Widworth, Mass. 5 sierpnia 1955

      `rp

     

      `tc

      Część pierwsza

      `tc

     

      `ty

      1

      `ty

     

      Lolito, światłości mego życia, żagwio mych lędźwi. Grzechu mój, moja

    duszo. Lo-li-to: koniuszek języka robi trzy kroki po podniebieniu, przy

    trzecim stuka w zęby. Lo. Li. To.

      Na imię miała Lo, po prostu Lo, z samego rana, i metr czterdzieści siedem

    w jednej skarpetce. W spodniach była Lolą. W szkole - Dolly. W rubrykach -

    Dolores. Lecz w moich ramionach zawsze była Lolitą.

      Czy miała poprzedniczkę? Tak, owszem. Mogłoby w ogóle nie być żadnej

    Lolity, gdybym przed nią pewnego lata nie pokochał innej

    dziewuszki-jaskółki. W nadmorskim księstwie. Ach, kiedyż? O tyle mniej

    więcej lat przed narodzeniem Lolity, ile sam wtedy miałem. Na mordercę

    zawsze można liczyć, że błyśnie kunsztowną prozą.

      Panie sędziny, panowie sędziowie, dowodem rzeczowym numer jeden jest coś,

    co w serafinach, oszukanych, prostych, wzniosłoskrzydłych serafinach

    budziło zawiść. Spójrzcie na ten cierniowy splot.

     

      `ty

      2

      `ty

     

      Urodziłem się w roku 1910 w Paryżu. Mój ojciec, człowiek łagodny i

    niefrasobliwy, był istnym koktajlem genów: obywatelem szwajcarskim

    pochodzenia francusko-austriackiego, z kroplą Dunaju w żyłach. Zaraz

    puszczę w koło serię ślicznych pocztówek o modrym połysku. Ojciec miał

    luksusowy hotel na Riwierze. Jego z kolei ojciec i obaj dziadkowie

    handlowali - jeden winem, drugi drogimi kamieniami, trzeci jedwabiem. W

    wieku lat trzydziestu ożenił się z młodą Angielką, córką alpinisty Jerome'a

    Dunna, wnuczką dwóch proboszczów z hrabstwa Dorset, którzy byli znawcami

    mało zbadanych dziedzin - jeden paleopedologii, drugi harf eolskich. Moja

    nader fotogeniczna matka zginęła w jakimś kuriozalnym wypadku (piknik,

    piorun), kiedy miałem trzy lata, i prócz wygrzanego zakamarka w najbardziej

    mrocznej przeszłości nic z niej nie ocalało w dziuplach i kotlinach

    pamięci, nad którymi, jeśli ścierpicie jeszcze mój styl (piszę to pod

    ścisłą obserwacją), zaszło słońce mego niemowlęctwa: wiecie przecież, jak

    wonne okruchy dnia zawisają wraz z muszkami przy rozkwitłym żywopłocie, jak

    nagle wdziera się między nie wędrowiec, u stóp wzgórza, latem o zmierzchu;

    puszyste ciepło, złote muszki.

      Starsza siostra matki, Sybil, którą kuzyn ojca poślubił, a następnie

    zaniedbał, była w mojej najbliższej rodzinie kimś w rodzaju darmowej

    guwernantki i gosposi. Mówiono mi potem, że kochała się w moim ojcu, on zaś

    z lekkim sercem wykorzystał to w pewien deszczowy dzień i zapomniał, nim

    niebo się przejaśniło. Ogromnie ją lubiłem, pomimo surowości - jakże

    zgubnej - niektórych jej zasad. Chciała chyba, żebym wyrósł z biegiem lat

    na lepszego wdowca niż mój ojciec. Ciotka Sybil miała lazurowe oczy w

    różowych obwódkach i woskową cerę. Pisała wiersze. Była poetycko przesądna.

    Twierdziła, że umrze tuż po moich szesnastych urodzinach, i rzeczywiście

    umarła. Jej mąż, przedsiębiorczy domokrążca od perfum, większość czasu

    spędzał w Ameryce, gdzie też w końcu założył własną firmę i nabył

    nieruchomość.

      Rosłem więc - szczęśliwe zdrowe dziecię w promiennym świecie książek z

    obrazkami, czystego piasku, drzew pomarańczowych, przyjaznych psów,

    morskich widoków i uśmiechniętych twarzy. Wspaniały hotel "Mirana" kręcił

    się wokół mnie niby prywatny kosmos, uniwersum o białych ścianach zawarte w

    tym większym, niebieskim kosmosie, który pałał na zewnątrz. Wszyscy - od

    pomywacza w fartuchu aż do potentata we flanelach - lubili mnie, wszyscy

    rozpieszczali. Starszawe Amerykanki podpierając się laseczkami kłoniły się

    nade mną niczym wieże z Pizy. Zrujnowane księżniczki rosyjskie kupowały mi

    kosztowne bonbony, choć nie miały czym zapłacić memu ojcu. On zaś, mon cher

    petit papa, zabierał mnie na wycieczki łódką lub rowerami, uczył pływać,

    nurkować, jeździć na nartach wodnych, czytał mi "Don Kichota" i

    "Nędzników", a ja uwielbiałem go, szanowałem i cieszyłem się, ilekroć

    zdarzało mi się podsłuchać, jak służba roztrząsa przymioty rozmaitych jego

    przyjaciółek, tych pięknych i dobrych istot, które otaczały mnie taką uwagą

    i czule gruchając lały drogocenne łzy nad mym radosnym półsieroctwem.

      Uczęszczałem do angielskiej szkoły oddalonej o parę kilometrów od domu;

    grałem w rakiety i w pięciorniaka, miałem same dobre stopnie i świetne

    stosunki zarówno z kolegami, jak i z nauczycielami. Jedyne zdarzenia

    niewątpliwie seksualnej natury, jakie pamiętam sprzed trzynastych urodzin

    (czyli z czasów, kiedy jeszcze nie znałem mojej małej Annabel), to poważna,

    przyzwoita i czysto teoretyczna rozmowa o niespodziankach wieku pokwitania,

    przeprowadzona w szkolnym ogrodzie różanym z małym Amerykaninem, synem

    słynnej podówczas aktorki filmowej, którą chłopiec ten nieczęsto widywał w

    świecie trójwymiarowym, oraz szereg interesujących reakcji mego organizmu

    na widok pewnych fotografii, w barwach od perłowej do umbry, z

    nieskończenie miękkimi szczelinami, ilustrujących przepyszne dzieło Pichona

    "La Beaute Humaine", które wykradłem z biblioteki hotelowej, spod góry

    roczników pisma "Graphics" w marmurkowej oprawie. Nieco później ojciec swym

    uroczo dobrotliwym tonem przekazał mi całą wiedzę o seksie, jakiej jego

    zdaniem potrzebowałem, tuż zanim posłał mnie jesienią roku 1923 do liceum w

    Lyonie (gdzie spędziliśmy potem trzy kolejne zimy); niestety, latem tego

    samego roku zwiedzał Włochy w towarzystwie Madame de R. i jej córki, a ja

    nie miałem komu się poskarżyć, kogo się poradzić.

     

      `ty

      3

      `ty

     

      Annabel pochodziła, tak jak piszący te słowa, z mieszanej rodziny: w jej

    przypadku półangielskiej, półholenderskiej. Twarz jej pamiętam dziś

    znacznie mniej wyraźnie niż parę lat temu, zanim poznałem Lolitę. Istnieją

    dwa typy pamięci wzrokowej: jeden polega na umiejętnym odtwarzaniu obrazu w

    laboratorium umysłu, z otwartymi oczami (i ukazuje mi Annabel poprzez takie

    ogólniki, jak "skóra barwy miodu", "szczupłe ręce", "włosy szatynki

    ostrzyżone na pazia", "długie rzęsy", "duże czerwone usta"); typ drugi

    pozwala natychmiast wywołać na ciemnym podbiciu zamkniętych powiek

    obiektywną, absolutnie optyczną replikę ukochanej twarzy, widemko w

    naturalnych kolorach (i tak właśnie widzę Lolitę).

      Opisując Annabel narzucę sobie zatem ścisłe ograniczenia i powiem tylko,

    że było to prześliczne dziecko, o kilka miesięcy młodsze ode mnie. Jej

    rodzice od dawna przyjaźnili się z moją ciotką, sztywną jak i oni.

    Wynajmowali willę w pobliżu hotelu "Mirana". Łysy pan Leigh, cały w

    brązach, i tłusta, upudrowana pani Leigh (Vanessa, z domu van Ness). Jakiż

    budzili we mnie wstręt! My dwoje początkowo rozmawialiśmy o sprawach

    marginalnych. Annabel raz po raz nabierała w dłoń drobnego piasku i unosząc

    rękę przesiewała go przez palce. Pod względem umysłowym byliśmy uformowani

    tak jak wszystkie inteligentne dzieci, które w naszych czasach i sferach

    stały u progu lat nastu, raczej więc nie należy dopatrywać się zbyt wiele

    indywidualnego geniuszu w tym, że interesowała nas wielość zamieszkanych

    światów, wyczynowy tenis, nieskończoność, solipsyzm i temu podobne.

    Miękkość i kruchość młodziutkich zwierzątek sprawiała nam ten sam dotkliwy

    ból. Annabel chciała zostać pielęgniarką w jakimś głodującym azjatyckim

    kraju; ja chciałem zostać sławnym szpiegiem.

      Natychmiast, obłędnie, niezdarnie, bezwstydnie, boleśnie zakochaliśmy się

    w sobie; należy dodać, że i beznadziejnie, bo tę frenetyczną żądzę

    posiadania dałoby się ukoić jedynie wtedy, gdybyśmy dosłownie wessali i

    wchłonęli nawzajem każdą cząstkę swych dusz i ciał; a tymczasem nie

    mogliśmy nawet się sparzyć, po czemu dzieci uliczne bez trudu znalazłyby

    sposobność. Raz tylko spotkaliśmy się nocą w jej ogrodzie (później opowiem

    o tym szerzej) i po tej jednej szalonej próbie nie puszczano nas w miejsca

    bardziej ustronne niż zatłoczona część plaży, gdzie pozostawaliśmy poza

    zasięgiem słuchu, lecz nie wzroku starszych. Na miękkim piasku, o kilka

    metrów od nich, przez cały ranek leżeliśmy skamieniali w paroksyzmie

    pożądania, wykorzystując każdą błogosławioną fałdkę czasoprzestrzeni, aby

    się dotykać: jej dłoń, na wpół ukryta w piachu, pełzła ku mnie, smukłe

    smagłe palce kroczyły lunatycznie, coraz bliższe; potem opalizujące kolano

    rozpoczynało długą, ostrożną podróż; czasem przypadkowy szaniec wzniesiony

    rękami młodszych dzieci dość nas zasłaniał, żebyśmy mogli się musnąć

    słonymi ustami; te niepełne zespolenia tak rozdrażniały nasze młode, zdrowe

    i niedoświadczone ciała, że nawet zimna błękitna woda, pod którą dalej

    wczepialiśmy się w siebie, nie przynosiła ulgi.

      Wśród skarbów, jakie pogubiłem w trakcie swych dorosłych peregrynacji,

    było pewne zdjęcie zrobione przez moją ciotkę: Annabel, jej rodzice i

    stateczny, starszawy, kulawy pan, niejaki doktor Cooper, który owego lata

    zalecał się do ciotki, siedzą wokół stolika na ulicy przed kawiarnią.

      Annabel wyszła nie najlepiej, przyłapana, gdy pochyla się nad porcją

    chocolat glace, więc tylko szczupłe nagie ramiona i przedziałek we włosach

    można rozpoznać (jeśli dokładnie pamiętam tę fotkę) w słonecznym

    zmgławieniu, z którym zlewa się jej utracony urok; za to ja, nieco

    odsunięty od reszty obecnych, zostałem uchwycony z poniekąd dramatyczną

    ostrością: chmurny chłopiec o krzaczastych brwiach, w ciemnej koszuli

    sportowej i starannie skrojonych białych szortach, siedzi z nogą założoną

    na nogę, profilem do obiektywu, i patrzy gdzieś poza kadr. Zdjęcie to

    zrobiono w dniu kończącym owo fatalne lato, a zaledwie w kilka minut

    później po raz drugi i ostatni spróbowaliśmy przechytrzyć los. Pod

    najbłahszym pretekstem (była to nasza jedyna szansa i nic poza tym

    właściwie już się nie liczyło) wymknęliśmy się z kawiarni na plażę,

    znaleźli odludny spłacheć piasku i odbyli w fiołkowym cieniu czerwonych

    skał tworzących coś na kształt jaskini krótki seans zachłannych pieszczot,

    mając za świadka tylko czyjeś zgubione ciemne okulary. Klęczałem, gotów

    posiąść moje ukochanie, gdy dwaj brodaci pływacy, morski starzec i jego

    brat, wyszli na ląd, rubasznymi okrzykami dodając mi animuszu, a po

    czterech miesiącach Annabel zmarła w Korfu na tyfus.

     

      `ty

      4

      `ty

     

      Raz po raz kartkuję te nieszczęsne wspominki i zadaję sobie pytanie, czy

    to właśnie wtedy, w migotaniu tego odległego lata moje życie naznaczyła

    pierwsza rysa; a może nieumiarkowane pożądanie, jakim pałałem do tamtego

    dziecka, było jedynie wstępnym symptomem wrodzonej mi predylekcji? Ilekroć

    próbuję analizować własne apetyty, motywy, czyny i tym podobne, dostaję się

    we władzę swego rodzaju retrospektywnej fantazji, która podsuwa umysłowi

    analitycznemu niewyczerpane alternatywy i każdą wyobrażoną ścieżkę rozwidla

    i rozszczepia bez końca w obłędnie zawikłanym krajobrazie mojej

    przeszłości. Jestem jednak przekonany, że w pewien magiczny, wręcz

    opatrznościowy sposób Lolicie dała początek Annabel.

      Wiem też, że szok wywołany jej śmiercią utrwalił we mnie pozostałą po

    tamtym koszmarnym lecie frustrację, która potem przez całą zimną młodość

    udaremniała mi wszelkie romanse. Duch i ciało stopiły się w nas w sposób

    doskonały, niepojęty dla dzisiejszej młodzieży - konkretnej, topornej, o

    szablonowych umysłach. Długo po śmierci Annabel czułem, że jej myśli

    szybują wśród moich. Na długo przed pierwszym spotkaniem miewaliśmy te same

    sny. Porównaliśmy dane. Odkryliśmy dziwne zbieżności. W tym samym czerwcu

    tego samego roku (1919Ď) zabłąkany kanarek wleciał przez okno do naszych

    domów w dwóch odległych od siebie krajach. O, Lolito, gdybyś to ty tak mnie

    kochała!

      Na zakończenie opowieści o stadium "Annabel" zachowałem relację z naszej

    pierwszej daremnej schadzki. Pewnego wieczoru moja ukochana zdołała zmylić

    jadowitą czujność rodziców. W nerwowym, smukłolistnym zagajniku mimozy za

    ich willą przycupnęliśmy na zrujnowanym kamiennym murku. Poprzez mrok i

    wrażliwe drzewa widzieliśmy arabeski rozświetlonych okien: podretuszowane

    pigmentami czułej pamięci ukazują mi się dziś jako karty do gry, pewnie

    dlatego, że partia brydża zaprzątała wówczas uwagę wroga. Annabel dygotała

    i wzdrygała się, gdy całowałem kącik jej rozchylonych ust i gorący płatek

    ucha. Nad nami między sylwetkami długich i wąskich liści blado lśniło parę

    gwiazd; wibrujące niebo wydawało się równie nagie jak ona pod cienką

    sukienką. Widziałem jej twarz na niebie, dziwnie wyraźną, jakby emanowała

    swą własną lekką poświatą. Nogi, te piękne, żywe nogi trzymała nieco

    rozstawione, a kiedy moja dłoń znalazła to, czego szukała, na dziecięcej

    twarzy pojawił się marzycielski, niesamowity wyraz na poły rozkoszy, na

    poły bólu. Siedziała trochę wyżej niż ja, ilekroć więc w swej samotnej

    ekstazie pragnęła mnie pocałować, schylała głowę sennym, miękkim,

    omdlewającym ruchem, nieomal żałobnym, gołymi kolanami chwytała mój

    nadgarstek i ściskała, aby wnet znó...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl
  • Designed by Finerdesign.com